Apteka za kratami

 4 minuty

leki na półce w aptece

Starania o wejście na teren aresztu przy ul. Rakowieckiej trwały kilkanaście dni. Najpierw pisemna prośba skierowana do dyrektora placówki, kilka telefonów, wreszcie rozmowa z kierowniczką apteki, Panią mgr Małgorzatą Michalik-Reczek.
– Chętnie się z państwem spotkam, ale muszę wiedzieć, o czym będziemy rozmawiać – głos w słuchawce brzmi uprzejmie, choć stanowczo. – Proszę wybaczyć, ale takie obowiązują nas przepisy – dodaje Pani kierownik.

Pod czujnym wzrokiem strażnika

W ustalonym terminie stawiamy się na portierni aresztu przy ul. Rakowieckiej. Przed wejściem strażnik w biurze przepustek w kilku żołnierskich zdaniach instruuje nas, czego pod żadnym pozorem robić nie wolno, przeszukuje nasz bagaż podręczny, zabiera telefony komórkowe i każe czekać. Po chwili w dyżurce pojawiła się Pani mgr Anna Kowalska, z którą przekraczamy bramę aresztu.
– Tylko proszę teraz niczego nie fotografować! – mówi farmaceutka, prowadząc nas do apteki przez obwarowany wysokim na kilka kilkanaście metrów murem dziedziniec. U góry, z wieżyczki, bacznie przygląda się nam uzbrojony w karabin strażnik. Jego wzrok czujemy na sobie aż do momentu, kiedy przekraczamy próg apteki.
– Panowie pewnie spodziewali się kazamatów i brzęku łańcuchów?… – wita nas żartem Pani kierownik, widząc, jak z zaciekawieniem rozglądamy się po wnętrzu apteki. Kazamatów może nie, ale skromne wnętrze niczym nie przypomina tradycyjnej placówki, w której pacjenci zwykli zaopatrywać się w leki.

Mężczyźni zwykle rezygnowali

– Pracuję tu od 18 lat, a od maja ub.r. jestem jej kierownikiem – wspomina Pani mgr Michalik-Reczek, absolwentka warszawskiej Akademii Medycznej. Nie może nam zdradzić, ilu pracowników jest w niej zatrudnionych – zabraniają jej tego przepisy. Dodaje tylko, że wśród personelu nie ma techników farmacji. Nie ma też mężczyzn. – Pamiętam, że kilku panów starało się kiedyś o pracę w naszej aptece, ale ostatecznie zawsze jakoś rezygnowali – dodaje.
Placówka funkcjonuje w strukturach ZOZ-u. Zaopatruje w produkty lecznicze szpital i wszystkie ambulatoria działające na terenie aresztów i zakładów karnych okręgu warszawskiego. Strukturą przypomina apteki szpitalne. Opieka farmaceutyczna sprowadza się tu przede wszystkim do kontaktu na linii farmaceuta-pielęgniarka-lekarz.
– Osadzeni nie przychodzą do naszej apteki osobiście – tłumaczy mgr Małgorzata Michalik-Reczek, mówiąc, że recepty realizuje w ich imieniu pielęgniarka, ewentualnie lekarz. Raz w roku, w porozumieniu z kierownikami ambulatoriów, ustala się wykaz asortymentowo-ilościowy, szczegółowo określający leki, które muszą znaleźć się w aptece. Ponieważ placówka jest jednostką budżetową, umowy na zakup preparatów zawiera się na podstawie przetargów.

Kraty nie robią już na mnie wrażenia

Dzień w aptece w areszcie na Mokotowie rozpoczyna się o godz. 7 rano. Jak przyznają farmaceutki, pracy starcza zwykle na cały dzień i początek następnego. Pracę wykonuje się na trzech stanowiskach: w biurze, gdzie na bieżąco rejestruje się napływające recepty; ekspedycji – zwanej tu „pierwszym stołem” oraz przy recepturze.
– Przygotowujemy tu płyny do użytku zewnętrznego i wewnętrznego, maści, proszki – opowiada Pani mgr Grażyna Nowak. W placówce zatrudniony jest jeden z osadzonych. Wykonuje w aptece prace porządkowe. – Niestety, nie możecie panowie z nim porozmawiać – uprzedza nasze pytanie pani mgr Paulina Nowacka, która dziś pełni akurat dyżur przy ekspedycji. Jak mówi, zamówione wcześniej leki odbiera zwykle pielęgniarka. Wyjątek stanowią leki bardzo silnie działające, po które musi osobiście przyjść lekarz.
– Przed laty nigdy bym nie pomyślała, że będę kierować apteką w areszcie – zwierza się na pożegnanie Pani mgr Michalik-Reczek. Na pytanie, czy kraty w oknach i świadomość, w jakim miejscu pracuje, robią na niej jeszcze jakieś wrażenie, przyznaje, że dziś już nie. Czy myśli o pracy w aptece ogólnodostępnej?
– Nie wykluczam takiej możliwości. W naszej pracy doświadczenie zdobywa się każdego dnia – dodaje.